Jak obejść kwarantannę przy Covid 19 - przykład z życia wzięty.

5/04/2022

 

         Ten post miał być pierwszym "przemyśleniowym"  jaki chciałam napisać, po przymusowym pobycie w domu, jaki zafundował mi Covid. Niestety nie napisałam go wcześniej, bo nijak nie mogłam zebrać myśli po inwazji Rosji na Ukrainę. Musiałam dodać swoje 3 grosze i w tej sprawie (patrz: Kolejny dzień w "utraconym" raju... ) , dlatego dzisiejszy post nie jest na chwilę obecną 'na topie', jeśli chodzi o panujące w Polsce zalecenia pandemiczne. 

       Niemniej jednak muszę wylać morze złości, żalu i dodać przemyślenia na temat przepisów, które ładnie sprawdzają się na papierze a w rzeczywistości wychodzi odwrotnie; z resztą jak zwykle gdy teoria rozmija się z praktyką!

 

 

 


 

        Wracając do początku Lutego tego roku- w tym właśnie czasie mój siostrzeniec po powrocie z przychodni, otrzymał skierowanie na test przeciw Covid 19, który został wykonany tego samego dnia wieczorem. Oczywiście zaraz po tym zadzwonił telefon z automatyczną wiadomością, że ma nałożoną kwarantannę. 

 

       Następnego dnia sprawdziliśmy wyniki on-line i dodatkowo zadzwoniła do nas lekarka z wiadomością, że mały ma test dodatni.  

       W tejże chwili został objęty izolacja domową a my jako domownicy - z mocy przepisów mieliśmy mieć nałożoną kwarantannę. Jako że tylko jeden z domowników oprócz dziecka, nie był zaszczepiony, na mocy przepisów miał dodatkowo być "uziemiony" w domu jeszcze przez 7 dni po wygaśnięciu izolacji u osoby zakażonej (czyli 11 izolacji zakażonego + 7 następnych = 18 dni !). W dzień po teście (tj.w piątek wieczorem) zadzwoniła do nas osoba z Sanepidu informując o izolacji dziecka. Jako że jedna osoba z kręgu domowników ma sceptyczne podejście do pandemii i skręca w stronę teorii spiskowych, powiedziała, że kwarantanna jest jej w tej chwili "nie na rękę" biorąc pod uwagę konieczność utrzymania rodziny oraz ogólny, nie najgorszy stan zdrowia pozostały domowników. 


        I TU UWAGA! W odpowiedzi - pani po 2giej stronie słuchawki powiedziała, że można się powołać na odmowę podania danych osobowych domowników, którzy zamieszkują z zakażonym, co w praktyce skutkuje brakiem kwarantanny dla nich! (Czyli jeśli nie podasz z kim mieszka zakażone dziecko, to nie wiadomo na kogo nałożyć kwarantannę a więc jej odgórnie nie masz, choć przepisy pandemiczne obligują cię do zostania przez czas 11 dni w domu!) 

       Mówiła też, byśmy wykonali sobie testy dla sprawdzenia czy też nie jesteśmy zakażeni. Owe z powodu weekendu i niemożności dodzwonienia się gdziekolwiek do placówek służby zdrowia (pomoc świąteczna tylko w teorii dobrze działa), postanowiliśmy zrobić w poniedziałek.



Tu wyjaśniam co następuje:

         Dziecko ma izolację bo jest chore na Covid (wg testu wykonanego w  kontenerze) a ci którzy z nimi mieszkają nie są na "przepisowej" kwarantannie, bo skoro nie podali danych, to nie wiadomo kto z zakażonym mieszka i na kogo nałożyć kwarantannę, a więc mogą chodzić wolno! 




       W poniedziałek dzwoniliśmy po skierowanie do przychodni na testy, chcąc się dowiedzieć czy też jesteśmy chorzy. Najpierw kilkukrotne próby dodzwonienia się do Sanepidu spełzły na niczym, bo  za każdym razem nikt nie odbierał! Potem trzeba było dzwoniąc do przychodni tłumaczyć dlaczego chcemy skierowanie na testy- trzeba wręcz było prosić o nie, podając objawy typu łagodny kaszel!

        Po otrzymaniu skierowania na następny dzień po telefonie, poszliśmy do najbliższego punktu "wymazowego" i czekaliśmy na wyniki, które na kolejny dzień okazały się NEGATYWNE. Oczywiście w chwili otrzymania skierowania dzwoniła "papuga" automatyczna z gorącej linii "służby zdrowia" informując, że mamy do chwili otrzymania wyniku nałożoną kwarantannę. 

 

      Tylko 1 raz w ciągu izolacji dziecka, dzwoniła do nas Policja z zapytaniem czy siedzimy w domu! Osoba odbierająca telefon, zgodnie z resztą z prawdą odpowiedziała, że wszyscy oprócz małego mamy testy negatywne. Po tej informacji już nikt do końca trwania izolacji osoby zakażonej, nie sprawdzał czy przebywa ona w domu (choć naprawdę cały okres spędziła w domu) i czy inni domownicy z niego nie wychodzą!



      Po 2ch dniach de facto ta kwarantanna przestała obowiązywać skoro mieliśmy testy negatywne! TU POJAWIA SIĘ SZKOPUŁ!

       Jako że mieszkaliśmy z chorym na koronawirusa, to wg przepisów powinniśmy spędzić na kwarantannie 11 dni (dla zaszczepionych) i 18 (dla osoby niezaszczepionej) wg danych z Lutego tego roku, a z danych w PUE ZUS jednego z domowników wynikało, że kwarantanna została zdjęta na niego (i zarazem chyba na pozostałych z wynikiem negatywnym- nie mamy konta pacjenta więc nie wiem na pewno!) już 2 dni po zrobieniu testu, choć powinien na niej przebywać, bo mieszka z osobą zakażoną!




      Okazuje się więc, że mogliśmy chodzić wolno i nic komu do tego, skoro mieliśmy testy negatywne choć w mieszkaniu było chore na Covid (a przynajmniej wg testu) dziecko! Ba! Nawet zbyteczne w tym momencie było w ogóle robienie testów skoro nie mieliśmy zasądzonej odgórnej kwarantanny!

 

 

        Co do tych testów, to nie wiem który był prawdziwy a który kłamał, bo wszyscy mieliśmy objawy grypopodobne, z tym że dorośli robili test w innej placówce wymazowej niż dziecko (które dodatkowo w swoim teście miało negatywne wyniki na grypę i inny wirus!). Komu wierzyć? Może wszyscy byliśmy zarażeni tylko po 3ch dniach już tego nie wykryto, albo test dziecka był zafałszowany żeby nabić statystyki i kasę placówce zdrowia? (owa firma od testów oferuje też badania odpłatne jeśli ktoś nie zgadza się z wynikiem testu ze skierowaniem!). 

 

       Tu przypomina na mi się niedawna historia mojej kuzynki, która na początku roku urodziła dziecko i w szpitalnym teście wyszło jej, że jest chora na Covid! Ona nie zgadzała się z wynikiem tego testu i na 2gi dzień poszła zrobić test prywatny, który wykazał że nie ma wirusa! Pytanie - który test wtedy kłamał? Mam dziwne wrażenie, że każdy kto zawita do szpital nieważne w jakiej sprawie to od razu zostanie położony na oddział covidowy, choć nie ma objawów, jak w przypadku mojego wujka o którym pisałam już przy okazji w poście Dlaczego personel medyczny ignoruje pacjentów z podejrzeniem Covid-19?  


      Tak czy siak przesiedziałam całe 11 dni kwarantanny w domu strofując innych dorosłych domowników, przeciwnych restrykcjom (których i tak siłą w domu zatrzymać nie mogłam!) i jak się okazuje to oni w świetle zaistniałej sytuacji mieli rację! Pytam się ilu takich "delikwentów" mogło chodzić po ulicy roznosząc koronawirusa, bo uciekli systemowi?


      Jak widać przepisy wyglądają dobrze tylko na papierze i to nie tylko w przypadku kwarantanny! Teraz to już nawet izolacja nie jest przymusowa, bo rzeczywistość wojenna wymusiła zastosowanie innych przepisów w związku z ucieczką do Polski obywateli Ukrainy (przecież nikt nie będzie testował tysięcy ludzi na granicy, skoro trzeba jak najszybciej zapewnić im bezpieczne warunki skoro uciekają przed wojną!) . 

     Bądźmy szczerzy- ilu takich, którzy nie mogą lub nie chcą iść na zwolnienie lekarskie L4 (wg przepisów od Marca tego roku) będzie łazić po ulicach szerząc Sars Cov-2 bo nikt ich nie zmusi przepisami do zachowania izolacji?





      Nie tylko unikanie przepisów kwarantanny z pomocą medyków może ujść płazem w dzisiejszym "poprawnym" środowisku medycznym. Dziwna rzecz ma się też ze szczepionkami a właściwie z samą procedurą szczepień. I mówię to jako osoba zaszczepiona 3ma dawkami!




Podzielę się na ostatku moją "przeprawą" z pewna przychodnią, w której byłam szczepiona.

 

       Traf chciał, że owa placówka służby zdrowia była jedną z najbliższych w mojej okolicy i zdecydowałam się tam pójść, choć wcześniej nigdy tam nie byłam u żadnego lekarza. 

 

  ❗❗❗❗❗❗❗❗❗

 

Pierwsza dawka szczepionki jaką przyjęłam, została mi podana w Czerwcu ubiegłego roku.

       Wypełniłam ankietę do szczepienia w przedsionku placówki, bo w gabinecie zabiegowym był już jeden pacjent, ale miałam problem z udzieleniem odpowiedzi na pytanie o brak alergii na składniki szczepionki, ponieważ nie było w pobliżu ulotki o której mowa w ankiecie. Po wnikliwych poszukiwaniach okazało się, że ulotka na temat szczepionki była położona w miejscu gdzie nikt raczej się celowo się schyla tj. na samym dole stolika pod podajnikiem z płynem do dezynfekcji. Ledwo zauważyłam te ulotki- ktoś mógłby pomyśleć, że to foldery reklamowe leków! Ulotka powinna być umieszczona na stoliku z ankietami, tak jak ulotka o powikłaniach poszczepiennych była. Nie wszyscy przecież wiedzą gdzie szukać!😡

 

 

       Jak się okazało podano mi szczepionkę ZANIM pani, która wykonywała szczepienie przeczytała moją ankietę (ale po zbadaniu na ręku temperatury) ! Owa pielęgniarka - jak się później okazało (po moim przypadkowym posłuchaniu rozmowy z kolejnym pacjentem, gdy czekałam przepisowe 10 min po szczepionce w przedsionku) była sama w gabinecie (lekarza nie było w punkcie, może dlatego że była to Niedziela?!) i podała mi 'wkłucie'  przed tym jak w ogóle przeczytała wyniki ankiety do szczepienia. Dopiero przy wpisywaniu numeru serii na karteczce sięgnęła po ankietę! Co by było gdyby któraś z odpowiedzi na pytanie wykluczała mnie z podania szczepionki? Przecież pani zaszczepiająca powinna ocenić "przydatność" do szczepienia zanim ukłuje pacjenta! Jeszcze ciekawsze jest to, że owa pani nie była lekarzem, więc tym bardziej powinna najpierw przeczytać odpowiedzi, bo w razie czego nie wiem czy zdążyłaby pójść po doktora, jeżeli byłaby jakaś nieprzewidziana poszczepienna reakcja organizmu, z którą sama mogłaby sobie nie poradzić!

 

 

 ❗❗❗❗❗❗❗❗❗

 

        Przy drugiej dawce podanej miesiąc później, był już obecny w gabinecie lekarz (lub student medycyny- młodszy był ode mnie, ale w fartuchu!)  a szczepionkę podła mi inna pielęgniarka niż poprzednio, po przeczytaniu ankiety przez lekarza i zmierzeniu temperatury. Jedyny mankament 👉 w fiolce szczepionki (podejrzałam, że to "ta" już po szczepieniu!) już tkwiły igły do strzykawek i tu może pojawić się pytanie- sterylne, wyjęte przed chwilą czy trzymane tam np. cały dzień, a co za tym idzie narażone na zarazki z powietrza? Nie widziałam jak pielęgniarka wyjmuje te igły z opakowania, więc głowy nie dam, że nie były w tej fiolce trzymane na długo przedtem, ale dziwnym trafem dałam się bez szemrania zaszczepić zanim zdążyłam pomyśleć, że może być coś z nimi nie tak i czy na pewno fiolka zawiera szczepionkę i to określonej firmy!
 
         Tak czy siak jako pacjent powinnam mieć możliwość sprawdzenia czym się mnie 'faszeruje' (choćby napis na opakowaniu leku) i zobaczyć na własne oczy jak przy mnie otwiera się opakowania ze sterylnym sprzętem jak w przypadku igieł (strzykawka była otwierana z opakowania sterylnego w mojej obecności), bo jak wiadomo nikomu nie można wierzyć na słowo w dzisiejszych dziwnych czasach, ale chyba "magia autorytetu" sprawiła że dopiero po wyjściu z przychodni zaczęłam się zastanawiać nad prawidłowością tych procedur!

       Pielęgniarka ponadto była mocno zdziwiona gdy powiedziałam jej, że po szczepieniu dopadła mnie opryszczka- a tą miałam ostatnio pół życia temu w szkole!




❗❗❗❗❗❗❗❗❗


       Na trzecią dawkę znów (niestety 😒) przyszłam w to samo miejsce, chyba tylko dlatego że termin był tego samego dnia, po zadzwonieniu na infolinię. 

        I znowu dziwna sytuacja bo... pani siedząca za biurkiem, nie dość że była bez fartucha to jeszcze bez maseczki 😵 Wyglądała raczej jak sekretarka w biurze (ze swoją kolorową, szyfonową bluzką) niż pielęgniarka czy lekarka. Do dziś nie wiem co to była za jedna? 


        Podałam jej ankietę (nie zmierzyła mi temperatury ani przedtem ani po zabiegu nawet!) i przystąpiła do podawania szczepionki, która już gotowa leżała w strzykawce z igłą w naczyniu (metalowa miska używana w gabinecie). Zdążyłam tylko zapytać czy to "ta określona" szczepionka, na co dostałam twierdzącą odpowiedź i znów się wkopałam, bo dałam się zaszczepić zanim pomyślałam, że właściwie nie wiem co jest w strzykawce bo nie widzę fiolki, czy igła była sterylna i kim właściwie jest kobieta która mi ją podaje? Oczywiście te przemyślenia naszły mnie tuż po wyjściu z gabinetu w ramach obowiązującej rzeczywistości w stylu "Mądry Polak po szkodzie!". 

       Przecież równie dobrze mogła być to podejrzana osoba, która weszła do gabinetu pod nieobecność lekarza i wstrzykująca cokolwiek (nawet truciznę) bo być może ubzdurało jej się, że jest "aniołem śmierci"? Kto mi da gwarancję że tak nie mogło by być? No cóż może to przesadzony scenariusz, ale kto wie czy nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, że nie była to jednak pracownica służby zdrowia a w strzykawce wcale nie było szczepionki tylko coś innego? Przecież nie widziałam fiolki na oczy! Poprosiłam owa panią by wydrukowała mi paszport covidowy i napisała na karteczce nr serii szczepionki.



       Moja koleżanka Ola opisała wydarzenie podania mi 1szej dawki i wysłała mailem do NFZu, bo po tej "akcji" sama zaczęła mieć obawy przed szczepieniem i odpisano jej by podała moje dane i termin wizyty, bo bez tego nic nie mogą zrobić. No tak- po to sama nie pisałam "donosu" by potem podawać dane i musieć się konfrontować z pielęgniarą, która by powiedziała że wszystko było zgodne z procedurami. Ciekawe komu by uwierzyli? Musiałabym chyba wszędzie chodzić z ukrytą kamerą by nagrywać naganne zachowania ludzi, by mieć koronny dowód ich "przestępstw". Zaczynam się coraz częściej zastanawiać nad tym pomysłem (np. kamerka w okularach jak detektywi u "Malanowskiego") ale gdzie miałabym publikować nagrania by mnie z sieci nie zdjęli? (ochrona wizerunku, itp 😑 )




       Wiem że rozpisywałam się szerzej w poprzednim poście, do którego już u góry podałam linka, ale mam jeszcze jedną przykrą refleksję na temat medyków. Znów niestety się sprawdza powiedzenie, że gdyś biedny to umieraj- parafrazując oczywiście ludowe porzekadło, w przypadku dentystów! 

       Niedawno byłam na wymianie plomby, bo wystąpiła chyba jakaś nieszczelność skoro ząb mnie bolał przy spożywaniu gorących posiłków i podczas wizyty usłyszałam, że inny ząb który mi się ukruszył (tak wyciągałam jedną nić drugą że aż ząb poszedł!) jest do "naprawy" tylko prywatnie a nie na NFZ. Pytałam 2x czy na pewno nie można go załatać w ramach Funduszu i odpowiedź była taka sama. 

      Zresztą tuż po wstawieniu plomby doktor kazała mi zejść z fotela, bo następni pacjenci czekają! Sama przedtem musiałam zobaczyć w lusterku leżącym obok jak wygląda plomba, bo nawet tego mi nie pokazano, nie mówiąc już że gdy pytałam o usuwanie kamienia na NFZ powiedziano mi że "sprzęt się zepsuł i niewiadomo za ile miesięcy go naprawią". Ciekawa jestem czy gdybym zapytała czy mogę zapłacić za tą usługę, to czy sprzęt by cudownie nie "ożył"? 

 

      Mówię to z przekąsem, bo parę dni później poszłam z nadwrażliwością innego zęba do sąsiedniej filii tej placówki (w której byłam rok temu z tą samą przypadłością) i tam mi stomatolożka powiedziała, że mój ubytek po "niciowaniu" da się zrobić w ramach NFZu (na glasjonomer) albo z lepszą plombą płatną za 200 zł ! Aż skamieniałam bo przecież kilka dni temu się nie dało! Zapytałam obecną stomatolog dlaczego jej poprzedniczka mówiła inaczej i ta nie umiała mi odpowiedzieć, tylko wymigiwała się czymś w stylu "nie wiem czy chodziło o ten sam ząb, itp". No jasne a świnie latają! 

 

       Jak mogą wyciągnąć kasę od frajera za usługi świadczone bezpłatnie, to dlaczego tego nie zrobić? Chyba nie zależy to od kompetencji, bo pani proponująca zabieg prywatnie miała za sobą raczej długie lata praktyki sądząc po opadających policzkach i zmarszczkach na twarzy, a ta która "cudotwórczo" chciała przeprowadzić go w ramach ubezpieczenia zdrowotnego (z wcześniejszym rentgenem, którego u nich nie robią 😒) wyglądała była kilka lat dopiero po obronieniu dyplomu!

 

Jak zwykle - jak nie masz kasy to do widzenia...

 

 

       Nie mam już siły wkurzać się na tą rzeczywistość, a jeszcze tyle postów 'przemyśleniowo- wkurzeniowych' czeka mnie do opisania, że już zaczyna mi łeb pękać! Pewnie kolejny będzie za pół roku aż się zbiorę na opisanie wszystkich przypadków w konkretnych sprawach...


 


Brak komentarzy:

Obsługiwane przez usługę Blogger.